Merda 005

Merda 005

Po powrocie z urlopie dzień wcześniej pierwszego września Conie zaczęła od rozrywki z Jackiem. „A teraz przypierdolę w dziesiątkę” powiedziała Conie i przymierzyła w tarczę. Cel był oddalony o siedemdziesiąt metrów. Wypuściła powietrze. Miała w rękach M24. Strzeliła. „Kurwa!” krzyknęła. „Tylko dziewięć” powiedziała do siebie z niesmakiem. Jack się roześmiał. „Mają już berett’ę M82?” zapytała zniecierpliwiona. „Pójdę do magazynu i się dowiem” zaproponował Jack. Conie znowu przymieżyła. Wypuściła powietrze nosem i strzeliła celnie na odległość 50m do butelki ustawionej na beczce po chemikaliach. “Teraz to rozumiem” pomyślała. „Conie” usłyszała za sobą głos Jacka. „Ten pan mówi, że jeszcze czekają”. Powiedział Jack. Conie rozkojarzyła się. Odłorzyła z namaszczeniem broń i odwróciła się do Jacka. „To pani chciała postrzelać z M82?” zapytał mężczyzna. „Jest zamówione, ale jeszcze nie doszło”. Conie zrobiła zniecierpliwioną minę. „Jack, to co? Spadamy?” zapytał Jacka ignorując mężczyznę. Zaczęła iść w kierunku samochodu. „A jeszcze jedno” zwróciła się do mężczyzny. „Kiedy można się spodziewać dostawy?” zapytała. „Powinniśmy to mieć w przyszłym tygodniu” odpowiedział mężczyzna i zrobił taką minę, że Conie poczuła się zakłopotana. „Proszę do mnie zadzwonić” powiedziała Conie. „ Macie mój numer w komputerze” rzuciła jeszcze przez ramię i poszli wraz Jackiem do auta. „Sprawdź mi go, skarbie. Jest w nim coś dziwnego” rzuciła szybko do Jacka, gdy wsiedli do auta. Jack przekręcił kluczyk w maszynie nie odpowiadając.

Wieczorem Conie leżała w wannie z książką pt. „Pokój na Ziemi”. Woda zaczęło robić się już letnia, gdy zadzwonił Jack. „Ten facet nie istnieje” powiedział ponuro Jack. „To jakiś fantom.” „Równie dobrz może być bułgarskim recydywistą, wojskowym, albo terrorystą.” ciągnął Jack. „Jaki facet?” zapytał Conie. „No ten, którego kazałaś mi sprawdzić” wyjaśnił Jack. „A, ten”. „Nie ważne skarbie. Ważne żeby sprowadził mi tą spluwę”. Pstryknęła palcami Conie. „Oki, love” powiedział Jack. „Idę z Chilie na spacer, już prawie dziesiąta.”

Roman nigdy nic nie brał na spacer z Chilie. Jedyny ekwipunek, jaki zabierał to łopatka z plastikową jednorazówką. Już za szczeniaka umówili się z Chilie, że mają dla siebie dwie godziny dziennie od dwudziestej drugiej do dwudziestej czwartej. To był ich święty czas. Roman kroił w smużki cudownie lśniący świeżością czerwony czterdziesto-dekowy kawałek wołowiny, tym razem z udźca. Zgarnął pokrojone mięso z deski do miski Chilie. „Idziemy zaraz laska” powiedział do suki i zaczął opróżniać kieszenie spodni. Kluczyki do auta, telefon, klucze od domu. W budynku był domofon na kod, ale i tak prawie zawsze zostawiał mieszkanie otwarte. Przecież miał Chilie. Każdy, kto znał Jaśka dobrze wiedział, że od 22.00 do 24.00 nie ma go dla nikogo. Noga przy nodze do Amfiteatru. Zero smyczy, tym bardziej kolczatki, czy kagańca. Roman, w sumie, czasem wierzył tej suce bardziej niż samemu sobie. Trzydzieści minut spacerem Kopernika, dalej przez Sokoła, Jachowicza i dalej Przy Zalewie. Już na miejscu rozejrzał się uważnie. Podniósł z ziemi duży płaski kamień i z małego dołka wyciągnął piłeczkę tenisową. Chilie kochała aportować, ale to ona ustalała zasady. Lubiła się drażnić z Romanem, że mu nie odda piłeczki. Wywoływało to zawsze uśmiech na jego twarzy.

MKS

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *